Frankowicze

Frankowicze przegrali przed sądem. Jaka jest ich obecna sytuacja?

Łódzki Sąd Okręgowy oddalił pozew zbiorowy 1700 „frankowych” kredytobiorców mBanku, którzy zażądali unieważnienia ich umów kredytowych. Wyrok nie jest prawomocny, ale i tak oznacza wzmocnienie pozycji banków w toczących się sporach z „frankowiczami”.

Klienci mBanku wsparci przez Miejskiego Rzecznika Konsumentów w Warszawie podkreślali, że w związku z nieprawidłowym przeliczaniem franków na złotówki ponieśli nadmierne ryzyko. Argumentowali, że kredyt taki nie jest kredytem w myśl prawa bankowego, a mBank złamał Kodeks cywilny przez „nadużycie zaufania”. Podważali również mechanizm bankowego spreadu walutowego.

Tymczasem mBank ripostował, że ryzyko jest zjawiskiem typowym w gospodarce rynkowej, a kredytobiorcy mogli wybierać pomiędzy kredytem walutowym i złotowym.

W piątkowym wyroku Sąd przychylił się do argumentacji banku. Co prawda pozew został oddalony głownie ze względu na błędy formalne, ale sędzia odniósł się również do meritum sporu i zawyrokował, że ani Prawo bankowe, ani Kodeks cywilny nie zostały naruszone. Uzasadnienia wyroku na razie nie znamy, a jego sporządzenie potrwa kilka tygodni, ale niewątpliwie mamy do czynienia z bardzo bolesną porażką nie tylko tej grupy klientów frankowych, ale i wszystkich, którzy pod koniec ubiegłej dekady zaciągnęli kredyt hipoteczny waloryzowany frankiem szwajcarskim.

Czytaj także: Banki na celowniku UOKiK. Chodzi o spready walutowe

Kim są frankowicze?

Frankowicze to potoczna nazwa klientów banków, którzy pod koniec ubiegłej dekady brali kredyty hipoteczne wyrażone we franku szwajcarskim. W takiej umowie zapisywano, że bank pożycza np. 150 000 CHF. Klient spłacał ratę w złotówkach, ale wyliczaną na podstawie kursu franka. Załóżmy, że miał do spłaty 800 CHF miesięcznie. Tę kwotę przeliczano na złotówki i stanowiła ona ratę, którą klient wpłacał bankowi w naszej walucie. W niektórych kredytach wartość zobowiązania była wyrażona w złotówkach i jedynie indeksowana (przeliczana) do franka.

Skąd taka konstrukcja? Pod koniec ubiegłej dekady ceny nieruchomości zaczęły gwałtownie rosnąć. Wiele osób nie stać było na kredyt na upragnione lokum i to mimo że bankowcy, rzecz dziś nie do pomyślenia, kredytowali nawet 110% wartości nieruchomości. Jednak bankowcy to ludzie dość sprytni. Zauważyli, że o zdolności kredytowej decyduje nie pożyczona kwota, a wysokość raty. Kiedy okazało się, że 40-letnie kredyty to granica rozciągania, zwrócili się ku kredytom walutowym.

Czytaj także: Banki zarabiają krocie na odsetkach i prowizjach

Kredyty walutowe można było indeksować do różnych walut – dolarów, euro czy jenów. Jednak zdecydowanie najpopularniejsze były kredyty we frankach szwajcarskich. LIBOR CHF, odpowiednik naszego WIBOR-u, czyli stopa pożyczek międzybankowych we frankach, był wówczas wielokrotnie niższy od WIBOR-u (dalej jest sporo niższy, choć różnica jest mniejsza). Oznaczało to niższe oprocentowanie, a to oznaczało niższą ratę. Z kolei niższa rata to… wyższa zdolność kredytowa. Nagle osoby których nie było stać na wymarzoną nieruchomość przy kredycie złotówkowym, dostawały ją w kredycie frankowym.

Wszystko działało do Kryzysu Subprime. Wówczas złotówka straciła gwałtownie na wartości, co oznaczało skokowy wzrost rat. Jednak najgorszy był wzrost wartości zadłużenia. Choć wartość zadłużenia we frankach nie rosła, to rosła w złotówkach. Domy i mieszkania, będące zabezpieczeniem kredytu, stały się tańsze niż jego wysokość. To oznaczało, że w przypadku upadłości klienta bank sprzedawał nieruchomość, a klient zostawał bez mieszkania i z resztą długu na karku. Nawet ci, którzy jakoś radzili sobie ze spłatą coraz wyższych rat, nie mogli zmienić miejsca zamieszkania, bo przychód ze sprzedaży mieszkania nie wystarczał na spłatę obciążającego go kredytu.

Najgorszy moment przyszedł w „Czarny czwartek” w 2015 r., gdy Bank Szwajcarii uwolni kurs franka, który gwałtownie skoczył w górę. Wiele rodzin nie było w stanie obsłużyć rosnącego lawinowo zadłużenia, a frankowicze wyszli na ulicę. Stali się głównymi postaciami trwającej kampanii wyborczej do Parlamentu i prezydenckiej, a politycy prześcigali się w wymyślaniu rozwiązań. Ostatecznie żadne nie weszło w życie i frankowiczom pozostała walka sądowa.

Dla banków kredyty frankowe również okazały się kiepskim interesem. Mieli na nich dość niską marżę, a po załamaniu kursu franka gwałtownie wzrósł poziom zagrożonych kredytów walutowych, co obciążało bilanse księgowe banków. Inwestorzy zaczęli się też niepokoić pomysłami polityków na „odfrankowienie”. Do tego stopnia, że kiedy Jarosław Kaczyński w lutym 2017 r. powiedział w Polskim Radiu, że rząd nie będzie rozwiązywał problemu systemowo, wywołał niemal roczną quasi-hossę na warszawskiej giełdzie.

Czytaj także: Bezpiecznie jak w banku? Nie po GetBack

Frankowicze przed sądami

Od przełomu dekad klienci banków zaczęli walczyć przed sądami. Podważali tam klika mechanizmów związanych z umowami frankowymi:

1. Wyliczanie oprocentowania. Jedna z najsłynniejszych spraw dotyczyła „Nabitych w mBank”. Była to grupa klientów, którzy w umowę mieli wpisane „oprocentowanie uzależnione od decyzji zarządu”. Innymi słowy zarząd banku mógł sobie niemal do woli zmieniać oprocentowanie ich kredytów.

2. Mechanizmu spreadu. Czyli tego, że bank wypłacał franki po wyższym kursie (sprzedaży), a przyjmował po niższym (kupna) niczym kantor. Nie trzeba chyba dodawać, że różnice te były dość znaczne i niekorzystne dla klientów. W 2011 r. weszła w życie ustawa antyspreadowa, która wymusiła na bankach umożliwienie klientom spłaty bezpośrednio w walucie. Klienci pozyskujący walutę na rynku obchodzili spread, jednak wciąż podważali różnicę kursową, która miała istotny wpływ choćby na wysokość ich pierwotnego zadłużenia.

3. Sama idea kredytu walutowego dla osób, które w tej walucie nie zarabiają. Kredytobiorcy argumentowali, że ryzyko walutowe brali w całości na siebie (nie do końca prawda – gdyby złotówka się umacniała, traciłby bank), a także że jest to produkt tak ryzykowny, że nie jest kredytem, a instrumentem spekulacyjnym.

4. Misseling. Czyli nieuczciwe praktyki banków, które nie informowały o ryzyku, nie informowały o alternatywach i przy okazji sprzedawały w pakietach różne ryzykowne produkty.

Czytaj także: 10 lat po kryzysie ceny mieszkań znów biją rekordy

Tymczasem sądy mają spory problem w orzekaniu w sprawach frankowiczów. W 2015 r. po trzyinstancyjnej batalii Sąd Najwyższy odesłał sprawę „Nabitych w mBank” do ponownego rozpatrzenia. Stanowiło to dużą wygraną banku, który wcześniej przegrał w dwóch instancjach. Sprawa jest w toku.

Także zakończony 19 października 2018 r. proces zbiorowy zakończył się niepowodzeniem frankowiczów. To były dwa najważniejsze procesy, w których przeciwko bankowi występowało łącznie ok. 3 tys. kredytobiorców. Prawomocne wyroki mogłyby wpłynąć na orzecznictwo innych sądów, mimo że w naszym prawie nie mamy anglosaskiej instytucji precedensu.

Co ciekawe klienci odnoszą więcej sukcesów w sprawach indywidualnych. W kwietniu 2018 r. Sąd Okręgowy w Warszawie w uzasadnieniu wyroku zakwestionował podział ryzyka, spread i misselling, uznał, że właściwie należałoby kredyt unieważnić i rozliczyć jakby był wzięty w złotówkach, po czym… oddalił sprawę klientki, bo nie należy jej się odszkodowanie. I teraz pytanie, czy bank wiąże uzasadnienie czy tylko sentencja wyroku. Bank złożył apelację, ale Sąd Apelacyjny ją oddalił (bo apelacja od uzasadnienia nie przysługuje), więc orzeczenie jest prawomocne.

Z kolei w pierwszej połowie roku doszło do pierwszego prawomocnego unieważnienia kredytu frankowego w sprawie pewnej pary ze Śląska w sporze z ING. Sąd uznał, że klienci mają oddać oryginalną złotówkową kwotę kredytu minus spłacone raty, a bank zejść z hipoteki.

Z pomocą klientom przyszedł też Sąd Najwyższy, który, pytany przez Rzecznika Finansowego o wykładnię art. 385 Kodeksu Cywilnego, wydał wyrok korzystny dla klientów. Do tej pory bankierzy (a właściwie bankowi prawnicy) argumentowali, że oceniając abuzywność umów frankowych trzeba wziąć pod uwagę wszystkie okoliczności zawarcia umowy, np. ustawę antyspreadową czy zaproponowanie klientowi kredytu złotowego. Sąd Najwyższy uznał, że analizujemy tylko umowę i to według stanu z chwili jej zawarcia.

Póki co ani banki, ani klienci, ani politycy ani nawet sądy nie mają pojęcia jak zakończyć dziesiątki albo nawet setki toczących się sporów między bankierami i frankowiczami. Wyrok z 19 października na pewno stanowi mocny cios dla sprawy frankowiczów. Jednak wciąż nie jest ona przegrana.

Klienci banków, którzy nie „zapakowali się” we franki powinni wyciągnąć wnioski. Nieważne jak dobrze wygląda sytuacja w chwili zawarcia umowy i jakie złote góry obiecuje bank. Kredyt hipoteczny to instrument na dekady i sytuacja ekonomiczna wokół nas niejednokrotnie zmieni się w trakcie jego biegu. Warto o tym pamiętać, biorąc maksymalny kredyt w czasie historycznie niskich stóp procentowych.

Czytaj także: Inflacja i niskie stopy procentowe – jak chronić oszczędności?

fot. Martin Abegglen, flickr.comCC BY-SA 2.0